Wciąż
jeszcze można powiedzieć, że swoją premierę odbywa właśnie
mocno wyczekiwana przez wielu powieść motywacyjna napisana przez
Tomka Tomczyka (aka Jason Hunt, Kominek) zatytułowana tajemniczym
zwrotem THORN. Skoro książka ta zyskała taki rozgłos w internecie
jeszcze przed ujrzeniem światła dziennego, to skusiłem się na tą
pozycję i ja. A co tam, rzuciłem groszem i zamówiłem egzemplarz w
przedsprzedaży. Nie dlatego, że byłem na nią jakoś specjalnie
nagrzany (no a już z pewnością nie tak jak sam Kominek), lecz z
czystej ludzkiej ciekawości jakie to nauki ma dla nas Jason Hunt.
Muszę
w tym miejscu przyznać, że miałem okazję posłuchać autora
THORNa osobiście podczas tegorocznego Blog Conference Poznań, gdzie
w czasie swoich wystąpień dość szybko przekonał mnie do swojej
retoryki, a jednocześnie zaskoczył swobodą wypowiedzi i niezwykłą
łatwością utrzymywania uwagi słuchaczy. Dał się poznać jako
ktoś, kto niby nieświadomie, niepozornie, ale jednak skutecznie
potrafi wykreować siebie na gwiazdę. Już jego poprzedni blog był
najpopularniejszym w Polsce (tak przynajmniej sam go sprytnie
określał). Dlatego nie mogłem odmówić sobie tej „przygody”,
jaką z pewnością było zapoznanie się z jego prozą.
Książkę
strawiłem w zasadzie parędziesiąt godzin po rozpoczęciu wysyłki
egzemplarzy zamówionych w przedsprzedaży, to znaczy w czasie kiedy
w internecie pojawiały się już pierwsze, pisane na gorąco
recenzje, m.in. na Spidersweb, czy też u Pawła Opydo. Uznałem
jednak, że sam powstrzymam się od pochopnej oceny, ponieważ
książka budzi na tyle skrajne emocje, że lepiej pozwolić ideom i
historiom z niej wyczytanym pełniej rozkwitnąć w mojej głowie,
przemyśleć je i dopiero zrecenzować. Minęło nieco czasu, no i oto stoi mi… oj,
przychodzi mi tutaj stanąć i powiedzieć co sądzę.
Zabrzmi
to z pewnością niemiło, ale słowo „przygoda” moim zdaniem
powinno w przypadku THORNa padać raczej w tonie ironicznym. Nie dość
bowiem, że historia opowiedziana przez pierwszoosobowego narratora
jest, delikatnie mówiąc, banalna, to w dodatku bardzo krótka.
Co
do pierwszego zarzutu, to być może zabrzmi to jak nietypowy
spoiler, ale odnoszę wrażenie, że jest w THORNIe coś z „Mariny”
C. R. Zafóna, coś z „Wakacji z Duchami” A. Bahdaja, albo może
z „Alchemika” P. Coelho, oraz nieco z poradników motywacyjnych
R. Kiyosaki'ego. Zatem nic nowego. To wszystko już gdzieś było.
Nic mnie nie zaskoczyło. Co więcej, nie chciałbym tutaj popadać w
jakieś skrajne malkontenctwo, ale już na pierwszy rzut oka widać,
jak bardzo różniące się przykłady wymieniłem. Połączenie ich
w jednej powieści wydaje się zadaniem nie tyle karkołomnym, co
bezsensownym. Czytając THORN odnosimy wrażenie, że poznawana
historia jest jakby na siłę przygodowa, na siłę moralizatorska,
tudzież motywacyjna, no i jeszcze jakby na dojebanie do kominka... ups, pieca, na
siłę filozoficzna. Poza tym nie wiem czy zauważyliście, ale
trochę słabo, że moje skojarzenia odnoszą się w dużej mierze do
książek przeznaczonych dla młodzieży… No, chyba że taki z
założenia miał być target.
Odnosząc
się do objętości literackiej to tutaj też większość
czytelników spotka zawód. Lekturę kończymy w zasadzie po 4-5
godzinach relaksacyjnego czytania, mimo iż trzymamy w ręku ponad dwie trzecie ryzy. Gdyby nie co prawda dość oryginalny, ale jednak
dziwaczny skład tekstów, śmiem twierdzić, że THORNa można
byłoby zamknąć na 150-ciu stronach. Byłaby to więc raczej taka grubsza broszurka.
Ponadto
sposób redagowania poszczególnych fragmentów tekstu osobiście
wydał mi się nieco uwłaczający mojemu alfabetyzmowi. Nie lubię,
kiedy z góry wytłuszcza mi się to, co rzekomo ma być clou.
Może nie jestem Einsteinem i gdybym zechciał któregoś dnia
zgłębić teorię względności, to zdecydowanie fajniej byłoby
mieć ją w jakiś sensowny i czytelny sposób rozpisaną, ale w
takiej książce jak THORN pewne złote myśli autora wolałbym
odkrywać sam. Nie mówiąc już o istotnych wątkach fabularnych,
które tutaj podkreśla się czytelnikowi jakby był wyposażony w
intelekt – bez urazy – ameby.
Niewątpliwym
faktem jest, że wydanie w twardej oprawie wygląda elegancko, jednak
osobiście wychodzę z założenia, że nie ocenia się książki po
okładce. Dlatego moja nota niestety nie będzie pozytywna pomimo
tego, że dzieło Tomka czytało mi się z pewnym podnieceniem, może
i zazdrością, ponieważ sam chciałbym kiedyś napisać i wydać
choćby coś takiego, tak dla własnej satysfakcji. Ale napisać!
Czytać natomiast wolę książki inne: jeśli fabularne, to
zdecydowanie bardzie wielowątkowe i zaskakujące; jeśli
motywacyjne, to dające mojemu ego znacznie większego kopa.
Zawsze natomiast nie tyle piękne z okładki ile z przesłania. Tutaj
tego zabrakło. I w mojej ocenie nie jest to wina braku umiejętności, czy
doświadczenia autora, lecz zastosowanej formy. Bo jak coś jest do
wszystkiego, to jest do niczego.
Dobrze, że rok szkolny niebawem się zaczyna. Być
może wszystkie te uwagi Jason Hunt spakuje do swojego THORNistra,
uda się do Szkoły Pisania Naprawdę Dobrych Powieści i jeszcze mi
udowodni, że nie napisał tej książki tylko dla hajsu, lecz po to
by postawić pomnik trwalszy niż… no, chociażby gliny. Tylko musi
wykupić naprawdę szybki kurs, bo kolejna część THORNa trafi do druku ponoć już za kilka miesięcy.